Tyle się dzieje, że zapomniałam się pochwalić!
Dopiero dziś miałam czas, by zaktualizować swoją ściankę certyfikatów z różnych spotkań, warsztatów, webinarów i kursów. Trochę tego jest. Jeszcze nie wszystko poszło „do ramki”, więc nie pochwalę się całością, ale ostatnimi nabytkami – czemu nie.

Jak widać, oba te kursy mają zupełnie odmienną tematykę. Dużym niedopowiedzeniem byłoby stwierdzenie, że jeden skupiał się na powtórzeniach, drugi – na przecinkach.
Choć… trochę tak właśnie było. 

Zacznę od końca: czy kursy polecam? Z czystym sercem, głównie redaktorom i korektorom, ale i copywriterom; ergo: ludziom pracującym ze słowem. Szczególnie ten drugi to prawdziwa jazda bez trzymanki. Nie jest łatwo, bo i nie może być – nie na darmo nazywają ten kurs zaawansowanym. Skróty składniowe, zbiegi wskaźników zespolenia, określenia predykatywne, okoliczniki inicjalne i w końcu te nieszczęsne imiesłowy przysłówkowe dopiero po zakończeniu wszystkich modułów kursu okazują się wcale nie tak straszne, jak mogłyby sugerować ich niewdzięczne nazwy. 🤓 Okazuje się zresztą, że nazw tych nawet nie trzeba pamiętać, by rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi – i to jest najlepsze w polskiej interpunkcji.
Ze składnią i stylem jest praktycznie tak samo. Prościej dopiero wtedy, gdyż już zyskamy potrzebną wiedzę, ale – a może nawet przede wszystkim – zaczniemy stosować ją w praktyce*. Czytać i myśleć o tym, co czytamy oraz co zrobić, by następnym czytało się lepiej. Styl to bardzo delikatna materia i chociaż praca na tej warstwie wymaga ostrożności, nie powinno się przed tym uciekać. Zresztą najczęściej – wbrew temu, co część osób piszących podejrzewa – nie są to usterki, które jedynie zmniejszają płynność czy melodyjność albo nie wspierają budowania atmosfery miejsca akcji. Nie są to też usterki, które redaktor poprawia dla swojego widzimisię, bo coś po prostu brzmi lepiej (no dobra, może czasem…). Zazwyczaj błędy stylistyczne wprowadzają niechciane dwuznaczności i realnie utrudniają zrozumienie kontekstu, a dopiero przy okazji obniżają jakość.
No i jak to jest w końcu z tymi powtórzeniami…?!
Ostatnio wspierałam jedną z zaprzyjaźnionych redaktorek w pracy nad bardzo wymagającym tekstem początkującego autora. I choć wiele z uwzględnionych przez nas powtórzeń było naprawdę zbędnych, a momentami rażących, część stanowiła celowy środek stylistyczny, nie mogłyśmy więc z użyciem lupki zaznaczyć wszystkich powtarzających się wyrażeń. Każde użycie trzeba rozpatrzyć jako osobny przypadek.
Niedawno też na jednym z profili zajmujących się recenzowaniem książek pojawił się screen z zaznaczonym powtórzeniem imienia głównego bohatera. Było tego zatrzęsienie. I choć nie czytałam tej publikacji, dotarłam do komentarzu ktoś, w którym ktoś wspomniał o ciekawym zabiegu – podkreśleniu maniactwa narratora rozmyślającego o tym bohaterze. Prawda mogła zapewne leżeć gdzieś pośrodku, bo choć powtórzenie imienia w każdym zdaniu może razić, nie da się wykluczyć, że autor mógł zrobić to celowo. Redaktor jest od tego, by w miarę obiektywnie, na podstawie wiedzy i lat doświadczeń, ocenić, gdzie leży złoty środek. Jak napisać coś tak, by statystyczny czytelnik się nie zraził, ale wymyślony przez autora zabieg nadal istniał na tekście – no i tym razem dał się wyczuć jako celowy. Zabiegi wymyślane przez osoby piszące najczęściej nie są złe – jako pomysł same w sobie są bardzo dobre, trzeba tylko wspólnie opracować plan, jak wdrożyć je tak, by faktycznie działały.
W kwestii powtórzeń jeszcze: jedną z gorszych okropności, które „robią nam” poloniści w szkole, jest wymuszanie na nas kwiecistości i stałego udowadniania swojego bogactwa językowego. Boimy się tych powtórzeń, przez co za wszelką cenę unikamy chociażby imienia bohatera czy każdego innego słowa, które powtórzone brzmiałoby znacznie naturalniej niż wyszukany synonim (#wodavsciecz; #książkavsprzedmiot; #drzwivswrota vibe). Rezygnujemy z czegoś, co brzmi lekko, mimo drobnego powtórzenia, bo czujemy potrzebę wybicia się ponad przeciętność, która momentami, szczególnie w narracji pierwszoosobowej lub trzecioosobowej personalnej, okazuje się tym, czego czytelnik wręcz oczekuje, by odpowiednio się wczuć i zaangażować. Nikt nie lubi pozerstwa.
Drobne kursy, takie jak te u dr. Tomasza Karpowicza – autora „Polszczyzny wzorcowej w praktyce redaktora” (notabene bardzo ważnej pozycji!) – pozwalają mi tylko upewnić się w tym, że nie robię krzywdy Waszym treściom, niezależnie od gatunków i stylizacji. Mam nadzieję, że to samo myślicie we współpracy ze mną i jeszcze nie chcecie mnie wysłać w kosmos za te wszystkie stylistyczne poprawki.

Dziękuję, że jesteście, bo kim byłabym bez Was i na co to wszystko by mi było…?

_________________________
* Oczywiście, że najważniejsze to stosować nabytą wiedzę w praktyce. Ale czasem ważniejsze jest zrobić coś absolutnie odwrotnego, niż ta wiedza nam każe.
O, tak właśnie się pracuje ze stylem. 😆